Michael David Rosenberg po 3 latach przerwy ponownie odwiedził Kraków i zagrał fantastyczny koncert w Klubie Studio.
Ten artysta na koncertach wymyka się wszelkim kanonom. Opisywany jako „brytyjski wokalista folkowy” zapewne pasuje do tej szufladki, ale potrafi być też świetnym gawędziarzem, a w następnej chwili zachowywać się jak rasowy rockman. Jakże inny to koncert i inny rodzaj energii od supportującego go Luka Sital Singha.
Tu i tu na scenie samotny chłopak z gitarą, ale całkiem różne oblicza. W odróżnieniu od dość płaskiej i monotonnej pierwszej części, gwiazda wieczoru rozbłysła na scenie od razu i skradła serca widzów. Passenger dziękował za ciszę i wsłuchanie się w jego piosenki, ale też zachęcał do okrzyków, głośnych reakcji i zapraszał do wspólnego śpiewania.
Pomiędzy utworami długo i kwieciście opowiadał barwne historie. Ze wzruszeniem słuchało się o jego babci urodzonej w Rzeszowie lub ze łzami od śmiechu o jego koncercie na festiwalu w Kanadzie. Tam z niezrozumiałych powodów organizatorzy wypuścili jednocześnie na sceny ustawione naprzeciw siebie Michaela i Briana Adamsa, który w Kanadzie ma status supergwiazdy. Artyście pozostało jedynie oglądać 10 000 odwróconych do niego plecami widzów. Po tej historii zaśpiewał jeden z nieśmiertelnych hitów kanadyjskiego muzyka.
Fajnym zabiegiem było rozśpiewanie publiczności chwytliwą przyśpiewką i po około godzinnym występie pożegnanie się z publicznością. Oczywiście dla widzów to było zbyt krótko i najpierw brawami, a potem tym ostatnim zaśpiewem wywołano artystę na scenę, by ten wykonał jeszcze parę utworów. Był to naprawdę wspaniały wieczór, obfitujący w przeróżne niespodzianki i zwroty akcji. Z niecierpliwością czekamy już następnej wizyty Michaela Rosenberga w Polsce.
(Artur Rakowski)