Justin Timberlake 10 lat kazał czekać na siebie swoim fanom w Polsce.
Gdy Live Nation Polska ogłosiło dwa (!) koncerty w Polsce, świat obiegła wieść, że artysta stanął w konflikcie z prawem i będzie sądzony za jazdę pod wpływem alkoholu.
Groza zajrzała w oczy, niepewność co do występów Justina Timberlake’a w Polsce, marzenia stanęły pod dużym znakiem zapytania. Na szczęście rozprawa wyznaczona na dzień pierwszego koncertu, mogła odbyć się online, a wynik zapewne był pozytywny dla artysty, bo zabawa była przednia. Ale nie uprzedzajmy faktów……
Zapełniającą się halę krakowskiej Areny od godziny 20:00 wypełniła dobra zabawa taneczna w rytm znanych przebojów miksowanych przez DJ Hypesa. Ulokowany na tyłach płyty, za plecami gromadzącego się tłumu, umiejętnie podgrzewał atmosferę. Nie zabrakło nawet naszego rodzimego wytwórstwa boysbandowego czyli „kolorowych snów” reaktywowanego niedawno Just 5. Jak się później okazało, miejsce gdzie stał DJ miało stać się sceną B czyli miejscem, gdzie główny gość miał wykonać kilka utworów.
Po około godzinie dobrej zabawy, na olbrzymim ekranie zaczął wyświetlać się film z „Memphis” a po chwili spod sceny wyłonił się Justin i towarzyszący mu zespół. Zabrzmiały kolejno „No Angels”, „Love Stoned”, „Like I Love You” i „My Love”. W międzyczasie aktor nawiązał kontakt z publicznością. Pytał jak ma wymawiać nazwę miasta, podziwiał koszulkę jednego z fanów z koncertu z 2007 roku. Gdy okazało się, że jedna ze stojących pod sceną fanek ma urodziny zaintonował „Happy Birthday”. Patrycja ma mega wspomnienie do końca życia, bo takiej wersji w wykonaniu samego Justina z towarzyszeniem zespołu i kilkunastu tysięcy zebranych gości każdy może pozazdrościć.
To co działo się na scenie ciężko opowiedzieć. Olbrzymi ekran na całą szerokość płyty, ruchomy ledowy sześcian, który oprócz wyświetlania wizualizacji miał w sobie ukryte reflektory tworzyły widowisko na miarę najlepszych show rodem z Las Vegas.
Kolejne utwory schodziły z setlisty, jako dwunasty zabrzmiał rewelacyjny „Cry Me a River”, a po kolejnym artysta z częścią zespołu zniknął pod powierzchnią sceny, by po chwili pojawić się na płycie obok publiczności. Tam przemieszczał się tanecznym rytmem przybijając piątki, robiąc selfie z fanami, by pojawić się na scenie B zlokalizowanej na drugim końcu płyty (pamiętacie stanowisko DJa?). Tam odśpiewał kilka piosenek, wśród nich „What Goes Around Comes Around” w rytm której powrócił drugą stroną płyty na główną scenę. Tam wybrzmiały trzy ostatnie utwory z głównego programu: „Cant Stop the Feeling”, „Rock Your Body” i „Sexy Back”.
Gdy wydawało się, że to już koniec zabrzmiały pierwsze takty z „Mirrors”. Ale co to głos słychać, człowieka nie widać. …. Olbrzymi świetlny prostopadłościan zaczął kłaść się, a na jego plecach, które za chwilę stały się górą pokazał się Justin przytwierdzony solidną uprzężą. Olbrzymi blok popłynął w powietrzu nad zebraną na płycie publiczność, wykonując przeróżne akrobacje. Takiego zakończenia nie spodziewał się chyba nikt i przerosło ono najśmielsze oczekiwania.
Dlatego też jeśli się zastanawialiście czy warto, a jest po temu jeszcze okazja dzisiejszego wieczoru pędźcie do krakowskiej Areny na drugi show Justina. Oba koncerty zorganizowało Live Nation.
(Artur Rakowski)